środa, 22 grudnia 2021

tekst bodaj z roku 2000 o Babci

 Jarosław jot—Drużycki

Była raz sobie moja Babcia


Babcia pochodziła z czasów kiedy Miasto było jeszcze Miastem. I całe podarowane jej przez Stwórcę życie przypadło — choć nie wiem czy tak naprawdę zdawała sobie z tego sprawę — na kilka dziejowych epok, wielkich i znaczących, na miarę glacjałów i interglacjałów.


Dawno, dawno temu, 30-go dnia maja 1909 r. wypadała akurat niedziela, a dokładnie — niedziela Zesłania Ducha Świętego. Na Bielanach kramy i tancbudy oczekiwały na warszawiaków, którzy odwiecznym obyczajem tam właśnie spędzali drugi dzień Zielonych Świątek wśród tańców, hulanek i brzęku szkła. Obowiązkowo majono zielem drzwi i okna. W żydowskich sklepikach kręcił się gszeft, z rąk do rąk przechodziły papierowe i srebrne ruble oraz miedziane kopiejki z dwugłowym orłem, a z portretów spoglądał Majestat Jego Wieliczestwa, Cara Wszechrossyi Mikołaja II.


A gdzieś daleko, daleko od śródmiejskiego harmideru, od bijących dzwonów i radosnych śpiewów: Veni Sancte Spiritus,/ Et emitte coelitus/ Lucis tuae radium... na samych krańcach Warszawy — a właściwie nie była to jeszcze Warszawa nawet, dość, że na ulicy Barskiej urodziła się właśnie moja Babcia. Na imię dostała Jadwiga. Ale Jadwisia nie zabawiła długo na Ochocie, bo jej ojca, Jakóba Żołądkiewicza, pracownika kolei żelaznej, przeniesiono służbowo na drugą stronę Wisły. I przyszło Babci dorastać na Pradze, na Brzeskiej, pod 13-tym. Bowiem w tamtych mitycznych czasach nikomu nie przychodziło do głowy, by dojeżdżać do pracy po kilkanaście kilometrów, skoro można było po prostu zmienić miejsce zamieszkania.


A jak to było przed wojną Babuniu — zagadywałem po powrocie ze szkoły, by jak najdalej odsunąć od siebie chwilę odrabiania lekcji. Na ogół Babcia dawała się podpuścić i płynąłem z nią na żaglowcu jej własnej historii — wpierw przez martwe morze gomółkowszczyzny. Przeciskaliśmy się potem przez wysadzane skałami i podwodnymi rafami cieśniny stalinizmu, a następnie przez niespokojny ocean niemieckiej okupacji, by wypłynąć nagle na łagodną zatokę międzywojnia, która przy tym, czego doświadczałem w połowie lat 80-tych, zaiste jawiła się jako utracona arkadia. W opowieściach niczym statek widmo przepływał co i raz nieistniejący Kościół Panien Kanoniczek, gdzie Babcia śpiewała w chórze (odbudowany dopiero w latach 90-tych, jako kościół środowisk twórczych — kiedy Babcia zobaczyła tę makietę na placu Teatralnym, to pokiwała tylko głową i stwierdziła, że przed wojną to wyglądał on zupełnie inaczej; dzięki Bogu nie wchodziliśmy do środka), kołysały się na falach szalupy małych sklepików i okręty wielkich magazynów handlowych.


W maju 1916 r. w 125-tą rocznicę Konstytucji 3-go Maja siedmioletnia Jadwisia jechała Krakowskim Przedmieściem na drabiniastym wozie i wraz z innymi dziećmi z ochronki śpiewała „Witaj maj, piękny maj”. A jako podlotek spotykała się z chłopakiem w Parku Skaryszewskim, a potem — ale to już była panna Jadwiga — chodziła piechotą na kursy buchalteryjne, z Brzeskiej, Targową, przez Kierbedzia i pod górę na Miodową. Niebawem wzięła ślub u św. Floriana i z kościoła wyszła już pani Jadwiga Lady, w towarzystwie starszego o osiemnaście lat męża Klemensa (który tłumaczył jej, że polityka, a szczególnie ta międzynarodowa, to nic ciekawego i nie warto się tym interesować; jednakże pewnego późnoletniego piątkowego poranka, kiedy Babcia była z córkami na letnisku w Choszczówce zaskoczyła ją z samego rana dziwaczna audycja radiowa — spiker powtarzał bez sensu, że „koma dwa nadchodzi”; od tego dnia Babcia zaczęła się interesować polityką). A potem w październiku 1944 r. po ponad dwumiesięcznej agonii Miasta opuszczała je i dotarła do Milanówka.


A więc jak to było przed wojną Babuniu?

Babcia mieszała napar z plasterków jabłka i rozpoczynała gawędę

Na ulicy stali Żydzi, sprzedawali pomarańcze i nawoływali „czi za dziesiątke! czi za dziesiątke!”. Rozumiesz Jareczku? trzy za dziesięć...

Złotych?

...groszy.

Co?!

Ostatni raz jadłem pomarańcze na Boże Narodzenie. Chodziłem czasem na Polną, by obejrzeć cytrusy i inne znane mi, i nieznane egzotyczne owoce. Napatrzeć mogłem się do woli, ale ceny były zaporowe (nota bene po latach, już w wolnej Polsce rozpoznałem „takiego jednego strasznie drogiego mechatego owoca” w sklepie warzywniczym, ale wtedy kosztował jakieś śmieszne pieniądze a zwał się kiwi). Więc jak to możliwe, by aż trzy za jedyne dziesięć groszy? Dziesięć groszy to przed wojną kosztowała gazeta.

A wieczorem — kontynuowała Babcia — jak nie sprzedali całego towaru...

Jak oni mogli nie sprzedać pomarańczy? a w dodatku takich tanich? — to również było dla mnie zagadką.

... jak nie sprzedali to krzyczeli „ćtery za dziesiątke”.

Co?!!!


Ale często, aż nazbyt często wiatry wspomnień spychały Babcię na wzburzone fale oceanu okupacji. Zza winkla wyjeżdżały budy, w powietrzu rozlegały się strzały, krzyki, stukot podkutych butów i chrapliwe komendy w języku Goethego i Schillera. Dla gosposi Żydówki trzeba było wyrabiać fałszywy ausweis. Nocami pojawiał się duch zamordowanego przez Niemców byłego właściciela mieszkania na Senatorskiej i przewracał kartki w książce telefonicznej — jego wizyty ustały dopiero po egzorcyzmach zaprzyjaźnionego kapucyna. Wreszcie — Powstanie: walące się domy, zabite dzieci, swąd spalenizny.
— Siedzimy na Długiej na podwórku, obieramy ziemniaki, przygotowujemy obiad dla Powstańców, a tu huk! Ale do huku to wszyscy się już dawno przyzwyczaili. I nagle coś spadło na środek podwórka. Wyglądało jak kawałek kurczaka. To co, to ludzie nie mają co jeść, a oni kurczakami rzucają? Zażartowałam sobie. I był z nami taki pan, jak on się nazywał...

Nie ważne Babuniu.

Czekaj, czekaj, ja muszę sobie przypomnieć...

No dobrze i co on zrobił?

Podszedł, zawinął w jakiś papier, powiedział, że tak, że kurczakami rzucają i poszedł sobie. Później powiedział nam, że to był kawałek ręki. Właśnie wtedy była eksplozja tego czołgu-pułapki na Podwalu. No ale najgorsze było wtedy, jak myśmy wychodzili ze Starówki...

Babuniu... — wysłuchiwanie po raz kolejny tych okropieństw było ponad moje siły, więc niespostrzeżenie siadałem u steru i kierowałem żaglowiec w stronę macierzystego portu — no ta wojna Babuniu... właśnie jak to było podczas tej PIERWSZEJ wojny?

A Babcia w momencie wkroczenia do Miasta dziarskich chłopców w pickelhaubach miała całe sześć lat.
— Straszny głód był pamiętam, mój młodszy brat Stefan płakał i mówił, że chce „kuleczkie chleba”. Nasz sąsiad, Niemiec nie rozumiał o co chodzi, więc mu mama wytłumaczyła, że dziecko chce choćby skóreczkę od chleba. I on nam załatwił dodatkowe porcje, wiesz, chleb był na kartki (to tak jak teraz mięso, masło i cukier — pomyślałem). Jak nad Warszawą przelatywał sterowiec, to ludzie strasznie się bali i uciekali krzycząc: „cygaro! cygaro leci!”


Nagle Babcia orientowała się, że cały cenny czas zmarnotrawiliśmy na wspomnienia. Ja musiałem zabierać się do lekcji, a Babcia do przygotowywania obiadu dla rodziców. Lubiłem słuchać tych historii, które wydarzyły się tak naprawdę w innym Mieście. Bo wychodziłem potem na ulicę i nie widziałem już tego sznytu, tej elegancji, nie sprzedawał mi śledzi żydłaczący kupiec, a sklep kolonialny, który prowadził mój dziadek na Podwalu, zniknął, zamienił się we fragment staromiejskiego muru. Nie było już furmanek ze wsi przywożących kartofle, tramwajów z konduktorami, budynków, ludzi, nawet ulic. Jakże to miasto różniło się od Warszawy mojej Babci. Po prostu nie było już Warszawy.


Chodząc po makiecie Miasta starałem się robić wszystko, by nie dojrzeć Pałacu Kultury, by nie widzieć mojego gierkowskiego bloku przy Raszyńskiej. Starałem się dostrzec równomierną zabudowę i chciałem choć na chwilę znaleźć się w tej Warszawie, po której wielokrotnie oprowadzała mnie w swych wspomnieniach Babcia. Szukałem tych śladów wszędzie, a to bruk, a to fragment szyn tramwajowych na Nalewkach, a to studzienki z wyraźnym napisem: "Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna". Miasta, o którym tyle słyszałem szukałem też po antykwariatach, w przedwojennych gazetach, które potem pokazywałem Babci. Raz kupiłem pepeesowskiego „Robotnika”.

Mój tata czytał „Robotnika” — powiedziała — tylko jego siostra była narodówką, nie lubiła socjalistów i Piłsudskiego. I wszyscyśmy ją nazywali „Ciotka—Narodówka”. Kiedyś, pamiętam, nie była zadowolona, jak się dowiedziała, że pojechaliśmy z harcerzami do Sulejówka — bo patronką mojej drużyny była żona Piłsudskiego. On też tam był, pamiętam...

Gdybym znał wówczas te lektury, które znam teraz, to zapewne bezwiednie sparafrazowałbym Rolanda Barthesa — przecież ja patrzę na oczy, które widziały Marszałka...


Dawno, dawno temu, 26-go dnia listopada 2000 r. wypadała akurat niedziela, a dokładnie — niedziela Chrystusa Króla Wszechświata. Była jeszcze głęboka noc. W podmiejskch marketach i centrach handlowych trwało przygotowanie do porannego handlu: sortowano towar, rozkładano go na regałach zgodnie z obowiązującymi regułami marketingu. Z okien kamienic i blokowisk dobiegała głośna muzyka, rytmiczne przytupy i radosne okrzyki. Od czasu do czasu pod domy zajeżdżał radiowóz i barczyści panowie w czarnych uniformach i takichże bejsbolówkach gasili rozbuchany płomień imprezki.


A gdzieś w centrum tego wszystkiego, w samym centrum, kilkaset metrów od Barskiej na Ochocie umierała właśnie moja Babcia. Przeżyła Miasto o całe 56 lat.



wtorek, 14 grudnia 2021

sobota, 4 grudnia 2021

życzenia świąteczne autorstwa Jota

2012:



----------------------- 

2016 rok:

Gwiazdka raptem zaświeciła,

Panna Syna porodziła.

Józef zaś układał gont.

Taki był początek Świąt.


Aniołowie przyfrunęli

"Gloria" gromko zakrzyknęli,

Józef poczuł Boski prąd.

Stąd energię czerpiem z Świąt.


Pastuszkowie też przybyli

Coś pograli, coś wypili

Józef poszedł spać gdzieś w kąt.

Więc wesoło podczas Świąt.


Trzej Królowie przyjechali

Orientalne dary dali.

Józef ciekaw: "A ci skąd?"

Gość w dom, Bóg w dom podczas Świąt.


Dwa tysiące lat minęło,

Tylu ludzi świętowało

Józef

Życząc nam Wesołych Świąt.